sobota, 22 września 2012

Polska – Belgia AD 2012

Jan Vertonghen (fot. Goal.com)
Ebi, Ebi, Ebi! Takie okrzyki wznosił w trakcie zwycięskich dla Polski eliminacji ME 2008 Dariusz Szpakowski. Polska wygrała wtedy dość trudną i wyrównaną grupę, dystansując faworyzowaną Portugalię m.in. dzięki strzałowi rozpaczy Jacka Krzynówka w końcówce wyjazdowego starcia. Nie odbierając zasług orłom Beenhakkera zastanówmy się, co by było, gdyby odgórnie zdecydowano o poświęceniu tych eliminacji i budowaniu drużyny na lata? Nowej, opartej na młodych, perspektywicznych zawodnikach, którzy mogliby reprezentować nasz kraj przez lata. 

Pośrednio możemy znaleźć odpowiedź patrząc na wyczyny reprezentacji Belgii. Czerwone Diabły rywalizowały o miejsce w czempionacie Starego Kontynentu razem z Polską i odpuściły sobie rywalizację przeprowadzając rewolucję w kadrze. Do drużyny narodowej trafił młodzieżowy zaciąg, który miał nikłe szanse w starciu z grupowymi rywalami. Belgowie nie zrobili furory wynikami, ale postawienie na piłkarzy na dorobku poskutkowało. Pierwszy mecz eliminacji do mistrzostw świata w 2014 roku Belgowie rozpoczęli z sześcioma piłkarzami (Vincent Kompany, Jan Vertonghen, Guillaume Gillet, Marouane Fellaini, Kevin Mirallas i Moussa Dembélé), którzy znajdowali się w pierwszym składzie we wspominanym wyżej przegranym meczu z Polską. Na ławce rezerwowych było dwóch kolejnych (Steven Defour i Daniel van Buyten). Ośmiu piłkarzy utrzymało się w kadrze narodowej przez 5 lat. To spory sukces w porę narzuconej polityki kadrowej. Przyszedł czas, by zebrać jej żniwo.

Dries Mertens – „nowa”  twarz w reprezentacji (fot. voetbalbelgie.be)
Trudno było wymagać od Polaków radykalnych zmian, bo w momencie, kiedy 17 października 2007 roku otrzymaliśmy tytuł współgospodarza najważniejszej imprezy piłkarskiej na kontynencie, mieliśmy za sobą 5 zwycięstw, 1 remis i 1 porażkę w eliminacjach i wyraźnie wznoszącą formę. Można było zacząć zmieniać zaraz po nieudanym Euro, gdzie nasi wyróżnili się tylko jeśli chodzi o rywalizację kibiców. Zdecydowanych posunięć brakowało, a w tym samym czasie Belgowie konsekwentnie ogrywali bardzo młody ale jednocześnie ogromnie utalentowany zespół. Odejście Franciszka Smudy być może było kolejnym dobrym momentem, żeby zmienić kurs. Nieoczekiwanie, przy pełnej aprobacie  „autorytetów”, gra w 99% ta sama reprezentacja. Ta drużyna jest pozbawiona kręgosłupa, którym jest dalekobieżne planowanie. Jak zawsze jesteśmy nastawieni na wynik   „tu i teraz”. Zamiast zmian na lepsze przygotowujmy się raczej na zajeżdżanie kilku całkiem niezłych koni z naszej stajni. 

Rewolucja w Serbii?

Siniša Mihajlović, nowy selekcjoner reprezentacji Serbii,  miał podobny problem, jak Jerzy Engel przed startem eliminacji do mistrzostw świata w Korei Południowej i Japonii. Jego drużyna grała przyzwoicie w defensywie, ale długo miała problem ze zdobywaniem bramek. W mediach pojawiały się głosy, że do kadry powinni wrócić będący w ostatnich miesiącach w niełasce Nikola Žigić, Milan Jovanović i Miloš Krasić. Mihajlović zdaje się jednak podążać drogą, zbliżoną do tej belgijskiej sprzed lat. Nie panikuje, nie nakłada dodatkowej presji na zawodników, raczej stara się bronić swoich wybrańców przed dziennikarzami. Do jego drużyny trafili młodzi zdolni, jak Filip Đuričić z SC Heerenveen czy Dušan Tadić z FC Twente. Do kadry przebojem awansowali Srđan Mijajlović i Darko Lazović, ważną rolę ma też grać piłkarz Werderu, Aleksandar Ignjovski. Jakie są dotychczasowe efekty? Po pierwszym meczu, który ułożył się wyjątkowo po myśli krytyków systemu obranego przez byłego piłkarza SS Lazio, bezbramkowym remisie ze Szkocją, Serbia rozstrzelała Walię. Styl gry, jaki prezentowali podopieczni Mihajlovicia musiał się podobać. Po pierwszym kwadransie starcia na stadionie Karađorđe w Nowym Sadzie, zastanawiałem się, czy z czasem Walijczycy nie przejmą inicjatywy. Morderczy wręcz wysoki pressing gospodarzy musiał zakończyć się opadnięciem Serbów z sił. Jednak piłkarze z Bałkanów nie odpuścili rywalom do ostatniego gwizdka. Prezentowali ogromną wolę walki do końca meczu. Widać, że Mihajlović ma szatnię w garści, że piłkarze grają dla niego z przyjemnością. Dobrze, że trener nie dmucha sztucznie balonika z presją, bo mimo efektownego występu, wydaje się, że faworytami do awansu z grupy A są Belgowie i Chorwaci.

Filip Đuričić ma szansę na wielką karierę (fot. Blic.rs)
Chorwacja czy Belgia?

W bezpośrednim starciu tych wyżej wymienionych padł remis. Gospodarze, piłkarze Marca Wilmotsa, w swoim stylu prowadzili grę, a goście raczej skupiali się na obronie, raz po raz wyprowadzając kontrataki. Nieoczekiwanie prowadzenie objęli piłkarze z Półwyspu Bałkańskiego. Bramkę zdobył znany z Borussii Dortmund Ivan Perišić. Wyrównał tuż przed przerwą Guillaume Gillet, kolega Marcina Wasilewskiego z Anderlechtu. Co ciekawe, podobnie jak Wasyl, Gillet nie gra w reprezentacji na swojej nominalnej pozycji. Wasyl z prawej obrony wędruje w kadrze na środek defensywy, Gillet gra właśnie na prawej obronie, a nie jak w klubie na boku pomocy. 

Belgowie mają nad Chorwatami przewagę, bo posiadają szerszą kadrę. Wprawdzie nie mają piłkarzy, którzy wiedzą jak smakuje medal mistrzostw Europy, ale forowana przez Wilmotsa generacja, która nie grała jeszcze na wielkiej imprezie na pewno nadrabia głodem zwycięstw. Czerwone Diabły mają swoich reprezentantów m.in. w Arsenalu (Thomas Vermaelen), Chelsea (Eden Hazard), Tottenhamie (Jan Vertonghen i Moussa Dembélé). Kolejne młode talenty jak chociażby Romelu Lukaku również nie są na przegranej pozycji w walce o grę. Starcia w grupie A zapowiadają się bardzo ciekawie. I mam spory dylemat komu kibicować...

czwartek, 6 września 2012

Wieczny zdrajca, wieczny bohater!

Prosinečki jako zawodnik Crvenej Zvezdy
(zdj. Politika.rs)
20 sierpnia tego roku Robert Prosinečki zrezygnował z pełnienia funkcji trenera najbardziej utytułowanego klubu piłkarskiego w Serbii, Crvenej Zvezdy. Udało mi się obejrzeć na żywo ostatni mecz, w którym prowadził do boju Cyganów, derby stolicy przeciwko FK Rad. O tym będzie w kolejnym tekście, który ukaże się, być może jeszcze dzisiaj. Na początek archiwalny tekst o blond księciu bałkańskiej piłki, który pierwotnie ukazał się na portalu internetowym iGol.pl 5 września 2011 roku.

Wieczny zdrajca, wieczny bohater

Grał w siedmiu państwach, występował w mistrzostwach świata w dwóch reprezentacjach narodowych, biegał po boisku w koszulce Realu Madryt i Barcelony. Dziś jest namaszczany na następcę Pepa Guardioli, choć w trenerskim fachu jeszcze nic nie osiągnął.

Zdrada po raz pierwszy

Robert Prosinečki, bo o nim mowa, od kontrowersji rozpoczął swoją piłkarską karierę. Czas, jaki upłynął od pamiętnych wydarzeń z 1987 roku, sprawił, że ta zmiana klubu, której wówczas dokonał, obrosła w legendę. 22-letni piłkarz miał za sobą debiut w Dinamie Zagrzeb, ale mimo że był uznawany za wielki talent jugosłowiańskiej piłki, nie miał szans na regularną grę. Dlaczego? Przeważała opinia, że uprzedzony do charyzmatycznego środkowego pomocnika był trener Dinama, Miroslav Blažević. „Ćiro” miał odrzucić Prosinečkiego świadomie. Na szczęście dla bałkańskiej piłki, Prosinečki senior szybko zabrał syna z Zagrzebia. Ruch rodzica był zrozumiały, destynacja, w jaką udał się z dzieckiem, już mniej. Prosinečki, trafiając do Crvenej Zvezdy, zasilił obóz jednego z największych rywali Dinama. Jako Chorwat trafił do drużyny będącej symbolem serbskości, co jest interesujące szczególnie wówczas, kiedy wgłębi się w wypowiedzi Prosinečkiego na tematy narodowe.

Chorwat, Serb, Jugosłowianin?

W świadomości polskich kibiców Robert Prosinečki funkcjonuje jako jeden z liderów reprezentacji Chorwacji, która w 1998 roku wywalczyła trzecie miejsce na mistrzostwach świata. Zanim Robert zapisał się złotymi zgłoskami w historii Chorwacji, został symbolem Jugosławii ze szczególnym naciskiem na jej serbską część.

Prosinečki wywodzi się z mieszanej chorwacko-serbskiej rodziny bałkańskich gastarbeiterów. Urodził się w zachodnich Niemczech i tam stawiał pierwsze kroki jako piłkarz. Być może jego pochodzenie spowodowało, że Prosinečki zachowywał dużo więcej dystansu do kwestii politycznych, niezwykle istotnych na przełomie lat 80. i 90. Obcy był mu nadęty patriotyzm jego bałkańskich kolegów. Co najciekawsze, istnieją wypowiedzi Prosinečkiego, w których określa siebie Serbem. Trudno dziś odgadnąć, na ile słowa zostały włożone w usta piłkarza, na ile były nadinterpretacją tłumaczy, a na ile odnosiły się po prostu do identyfikacji z państwem jugosłowiańskim, w którym przodował naród serbski. Serbką była przecież matka piłkarza.

Zdrada po raz drugi

Kiedy rozpadała się Jugosławia, Prosinečki miał do wyboru występy w „nowej” Jugosławii bądź dołączenie do reprezentacji Chorwacji, nieobjętej sankcjami. Środkowy pomocnik miał już na koncie mistrzostwo świata U-20 z 1987 roku, złotego buta z tego samego turnieju, Puchar Europy wywalczony z Crveną Zvezdą w 1991 roku. Prosinečki miał sporo do zawdzięczenia serbskiemu środowisku piłkarskiemu, w którym był bezgranicznie wielbiony. Wybrał jednak grę w ojczyźnie ojca. Tylko piłkarzowi o jego talencie taka niewybaczalna zdrada, dokonana w warunkach podżeganej przez propagandę obu stron nienawiści, mogła ujść na sucho. Sam piłkarz dzięki takiemu wyborowi w przyszłości mógł przejść do historii jako jedyny, który na mistrzostwach świata zdobył bramkę w barwach dwóch różnych reprezentacji.

W chorwackiej kadrze Prosinečki ponownie zetknął się z osobą, która mogła w 1987 roku zniweczyć jego piłkarską karierę. Miroslav Blažević był od 1994 roku szkoleniowcem reprezentacji Chorwacji. Tym razem współpraca przebiegała harmonijnie. „Ćiro” posypał głowę popiołem i uczynił z Prosinečkiego naturalnego lidera drużyny. Ten odwdzięczał mu się świetną grą. W 1996 roku na przeszkodzie jeszcze stanęli Niemcy eliminujący „Vatrenich” z angielskiego Euro w ćwierćfinale. Dwa lata później Chorwaci srogo się zrewanżowali, a bramka Prosinečkiego w meczu o trzecie miejsce przeciwko Holandii dała piłkarzom Blaževicia upragniony medal.

Zdrada po raz trzeci

Prosinečki po wielkich sukcesach z Crveną Zvezdą trafił jako jeden z najlepszych piłkarzy świata do Realu Madryt. Trzy lata spędzone w stolicy Hiszpanii nie były dla niego wymarzone. Zdobył co prawda Puchar Króla i Superpuchar Hiszpanii, ale nie zawsze mógł być pewien miejsca w podstawowej jedenastce „Królewskich”. Blondwłosy Chorwat na tarczy opuścił Santiago Bernabéu, zasilając Real Oviedo. Po roku zamienił Asturię na Andaluzję, by w 1996 roku podpisać kontrakt z Barceloną. Tym samym Chorwat został piątym w historii nie-Hiszpanem, który zagrał i w Realu Madryt, i w Barcelonie.

Prosinečki to doskonały przykład na to, że wielki piłkarz nie musi błyszczeć przez całą karierę. Ze zmiennym szczęściem radził sobie w największych klubach kontynentu, ale dalej pozostawał na piłkarskim szczycie. We Francji jego profesorska gra w środku pola była nieocenionym wkładem w brąz zdobyty przez Chorwatów. Urodzony w Schwenningen piłkarz po mundialu grał jeszcze w przemianowanym na Croatię Dinamie, Standardzie Liège, później zdobył serca kibiców Portsmouth. Po przygodzie ze słoweńską Olimpiją Lublana dołączył na ostatni etap kariery do Dinama. Nigdy nie był tak medialny, by przebić się ponad popularność i sławę Dejana Savićevicia czy Davora Šukera. Na terenie Półwyspu Bałkańskiego jest jednak ceniony na równi z nimi. Tytuł „Zvezdinej Zvezdy” przyznany za wygrany Puchar Europy nie oddaje ani wielkości talentu Prosinečkiego, ani jego zasług dla bałkańskiego futbolu.

Namaszczenie

Jakiś czas po powrocie Prosinečkiego do Belgradu serbskie media rozpisywały się o odwiedzinach, w jakie przybył do nowego trenera Crvenej Zvezdy Josep Guardiola. Każdy gest szkoleniowca Barcelony, jaki udało się wychwycić dziennikarzom, był w typowy dla Serbów sposób przesadnie interpretowany. Czołówki gazet ozdobiła informacja o słowach Pepa, wyznaczających Prosinečkiego na swojego następcę. Prasa pisała też o rzekomej współpracy Zvezdy i Barcelony. Katalońska drużyna miała przysyłać do stolicy Serbii utalentowanych wychowanków niełapiących się do kadry pierwszej drużyny. Do dzisiaj nic w tej sprawie nie drgnęło. Cała sprawa po raz kolejny pokazała, że Serbowie, w większości sympatyzujący z przeżywającą gorsze czasy Crveną Zvezdą, uznają Prosinečkiego za dobro narodowe.

Prosinecki trafił w miejsce, gdzie darzy się go niemal boską czcią. Z miejsca stał się obiektem kpin ze strony fanów konkurencyjnych drużyn. Trener Zvezdy zdaje sobie sprawę z zamieszania wokół własnej osoby, ale potrafi zdobyć serca kibiców dzięki małym gestom. Kontrowersje w Chorwacji wzbudził nie pierwszy w jego wykonaniu „serbski salut” z trzema wyprostowanymi palcami. Prosinecki wznosi się ponad podziały i nie zmieni tego chorwacka flaga spalona na trybunach przez kibiców Borca z miasta Čačak – rodzinnych stron matki trenera Zvezdy. Obok Stjepana Bobka, chorwackiej legendy Partizana, Robert Prosinečki zasługuje na miano symbolu jugosłowiańskiej piłki.